Wizyjnie


Wszedłem do „wewnętrznego pokoju” swojego Przyjaciela, dostrzegłem jak leży wycięczony na łóżku, życie go nie oszczędza. Nie mogę zmienić jego losu, ale mogę być obok.


Pożegnałem się z rodzina, wyszliśmy na balkon z którego rozchodziły się jakby stopnie przypominające uprawy ryżu na stokach gór na Dalekim Wschodzie.
Wzniosłem się pomiędzy dachy, które też były kilku poziomowe, przyczaiłem się po między nimi, obserwując otocznie, szukając Przeciwnika.
Pojawił się, ale nie zaatakował bezpośrednio, rzucił za mną kamień, który opadł na ziemię, omijałem go z daleka wietrząc podstęp.
Gdy oddalałem się od Przeciwnika okazało się, że kamień był przywiązany do mojej „sznurówki”, miał za zadanie „ściągnąć mnie na ziemię”, byłbym wtedy jego niewolnikiem.
Kamień wzleciał ku niebu, po chwili opadał, „sznurówka” była jak kilkusetmetrowa lina, dopóki nie dotknie ziemi mam czas na uwolnienie się.
Biegłem, podskakiwałem, leciałem, rozwiązywałem swój prawy but, chcąc jak najszybciej pozbyć się tego balastu.
Zdążyłem, po tym wszystkim miałem wgląd do jego „myśli-notatek”. Zastanawiał się w nich dlaczego nie przeciąłem uwięzi, ale jakoś nie miałem przy sobie maczety;) ale to tez mógł być pretekst coś ala „czemu nie wybrał innej drogi” takiej która podobała by się mojemu Przeciwnikowi.
Aż za dobrze wiem co przedstawia to wydarzenie…

Lung-gom


Biegłem, nie
stawiając kroku, wyglądało to jakbym sunął tuż nad ziemią.
Miałem wrażenie, że
mógłbym tak biec i biec, okazało się, że nie mam “baku bez dna” i
musiałem odpoczywać. Docierając do jednego miasta widzę znajomego, który
deklaruje, że mnie podwiezie, rozpatrując to w myślach czy skorzystam z jego
propozycji, wybrałem swój środek transportu. W podróży okazało się że nie
musząc odpoczywać mogę „przebiec” odległość czterech starożytnych maratonów.
Na jednym „przystanku”
odpoczywałem przy małym dziecku i jego babci, tak jakbym wpadł nagle w
odwiedziny, wyglądali jak mieszkańcy Himalajów.

Jak patrzeć na tą „podróż”,
być może – „dotrzesz tam gdzie chcesz, ale są chwile, kiedy musisz wyczekać (zebrać
siły) odpowiedniego momentu do dalszej drogi”.

Dziecko i jego
babcia przypomniały mi inny sen sprzed wielu lat, ktoś poprosił mnie w nim o
odprowadzenie dziecka do wioski, gdzie tłem też były Himalaje. Wioska leżała
tuż nad rzeką, której brzeg był obłożony kamieniami, miejscami nawet murowany, pamiętam
jak dziś schody, aby wyjść na poziom miasta. Wszedłem do domu, w którym główne
pomieszczenie było jakąś salą obrad, a do dokoła były rozsiane mniejsze pokoiki.
Spotkałem się ze starszymi wioski, widać było że są bardzo starzy, dziwnie
wyglądali, włosy mieli uplecione w warkocze, coś wydzierało się z ich
spojrzenia i mimiki. Ni to młodość/przewrotność,  nie było to naturalne jednym słowem. Wciąż pamiętam
powitalne skinięcie głowy i to spojrzenie „starca”.

“Ora”

Odbywały się jakieś zawody, na tyle ile pamiętam, był to siłowy sport, gdy już wszystko się skończyło, sala opustoszała.
Gdzie nie gdzie pozostał jeszce ktoś.
Biegłem dookoła sali bawiąc się piłką, w pewnym momencie zacząłęm śpiewać, zaintrygowało mnie, co się dzieje ze mną, jak działa na mnie ten “śpiew”.
Było to tylko jedno słowo “Ora”, które rozbrzemiwało, pulsowało, zmieniając…
Czyniło mnie “lekkim”, pomyślałem o suficie mogę tam być, byłem, przeskakiwałem przeszkody z wciaż słyszalnym przeciągającym się “Ora” nic nie było problemem. Było tylko “Ora”.

Fabryka snów - sztuka śnienia, bajki terapeutyczne, rozwój