Olbrzym

Pewnego razu na Dachu Świata, żył sobie Olbrzym. Był tak ogromny, że jednym ruchem swojej ręki równał góry i zamki. Gdy tak zapamiętale pracował spodobało mu się jedno skaliste wzgórze,  z którego zrobił sobie hełm po czym wybrał się na Wędrówkę.
Kierował się w dół do Innego Świata, roztaczały się przed nim błękitne tarasy, były za małe dla niego aby mógł nimi swobodnie schodzić, wybrał więc drogę jak niczym alpinista mając wciąż przed oczami bezdenna przepaść.
Nagle pojawił się przed nim kościany rycerz, pyszny i pewny swego, prowokował naszego bohatera.
Po co mam się rozpraszać na takie indywiduum zastanawiał się i szedł sobie dalej, przeciwnik wciąż nie odpuszczał, no cóż Olbrzym machnął od niechcenia ręką, co zdecydowanie na stałe wykluczyło rycerzyka z opowieści.
Schodził coraz niżej , teraz drogą były ogromne meble, tutaj jeszcze bardziej musiał być uważnym i ostrożnym , aby nie odpaść od ściany.
Gdy wreszcie jego wędrówka dobiegła końca i poczuł pod stopami Dolny Świat okazało się, że całe to jego zejście i wędrówka otworzyły drogę do Podziemnego Świata.
Niektóre meble poprzewracały się, ponieważ nie wytrzymała podłoga i pękła odkrywając to co do tej pory było ukryte, okazało się że od wieków nikt o nią nie dbał.
W jakiś czarodziejski sposób nasz bohater będąc na powierzchni podróżował duchem do Podziemnego Świata, gdzie wśród pościgów, ucieczek i rozmazanych cieni przemierzał miejsce które było rozkładem.
Po powrocie Olbrzym spotkał pewną Istotę, dostał od niej kilka wskazówek. Padły słowa „Jak myślisz po co tutaj jestem. Jestem aby pomóc Ci się określić…”

Pola, strumień, las i obywatel Wszechświata

Dzień był słoneczny, szedłem sobie niewielkim zagajnikiem nad strumieniem, mała dolina pośród pól. Pamiętam, że ścieżka była szeroka i błotnista, drzewa skutecznie tworzyły cień, nie dopuszczając słońca do zakamarków w poszyciu lasu. W pewnym momencie widzę, niewielką istotkę, która całą swoją postawą i zachowaniem, nawet to jak obracała głowę pokazała mi, że wszedłem na jej teren. Obróciła się plecami do mnie dając do zrozumienia abym za nią poszedł, ciekawy i zaniepokojony poszedłem za nią. Tego chodu nie można zapomnieć, sposób stawiania stóp, do zewnętrznej strony, budził uśmiech pomimo niepewnej sytuacji, rekord Guinnesa za takie kroki. Przez błoto, przez chaszcze, przewrócone drzewa mój przewodnik nie przejmował się żadnymi przeszkodami, parł do przodu, że zastanawiałem się, kiedy ostatnim razem przechodził tędy człowiek Doszliśmy do miejsca, w którym, strumień przechodził w łuk, jeszcze większe przeszkody przed nami, a on przez do przodu i na nic się nie ogląda, gdybym może by z dwa razy mniejszy było by mi łatwiej, ale jakoś dałem radę.
Nad samym strumieniem odnalazł pień ściętego drzewa, proponując mi go jako krzesło, a sam stanął w oddaleniu chowając się za gałęziami niewielkiego drzewa. Przeszliśmy do rozmowy, choć tego tak bym nie nazwał. Dźwięki, które wydobywał z siebie, gdyby mogły to by mnie obaliły na ziemię i zrobiły ze mnie kupkę kurzu. Twarde głoski, zgrzyt, same gardłowe dźwięki mieszające się z warczeniem, zaczynało się robić nieciekawie. Mówiłem do niego, ale przynosiło to jeden skutek, żaden. Wybrał sobie jedną gałąź, którą upodobał sobie do zasłaniania mojego czoła i traktował ją jako wskaźnik i element swojej artykulacji. Zrozumiałem jedno coś mu się nie podobało, co widział na moim czole, było to piętno-znak.
Dalej przeprowadzał swoją warcząco-szeleszczącą tyradę, z czasem troszeczkę ciśnienie mu opadło, przybliżył się i poczęstował mnie jednym liściem z małej roślinki rosnącej na wyciagnięcie ręki. Trochę miałem obawy o smak tego poczęstunku, ale okazało się, że było całkiem całkiem. Wyszedłem z zasady, że jeśli Cię ktoś czymś częstuje, wypadałoby skosztować, aby nie obrazić gospodarza. Czas zatarł słowa, które byłyby zrozumiałe, a padły wtedy z jego ust, było ich raptem kilka. Wszystko wskazywało na to, że nie podobało mu się, że chodzę sobie po ziemi, nie mając pełnej świadomości i znaczenia znaku, jaki noszę. Żegnając się w pokojowych warunkach, wybrałem drogę powrotną, przechodząc przez strumień o mało nie nabawiłem się zawału, niespodziewanie wyskoczyła sarna, jeden skok i tyle ją widziałem. Gdy wracałem „przyszedł” nowy rozmówca wyjaśniając całe to zdarzenie.

“cisza nadchodzi – za ciszą ogień”

Cisza i spokój to deficytowe “rzeczy” w moim życiu, jeśli nawet jest to odpoczynek, to i tak nie jest odpoczynkiem.
To jak długa ponura jesień życia, tylko to nie ja utrzymuję tę porę roku.
Ktoś z kim ostatnio rozmawiałem, stwierdził sardonicznie “Wiesz dziwię się, że w ogóle jeszcze żyjesz.”
Padły jeszcze inne słowa w tym klimacie, a zarazem pojawiły się i pewne wyjaśnienia.
Jednym z wniosków jakie wyciągnąłem, to decyzja o wejście na powrót w Ciszę.
Wiele miesięcy różnych wydarzeń i działań, “pewnych frakcji”;) miały i mają na celu zniszczenie wszystkiego co kocham i utraty wiary w to co kocham, to co mi najdroższe.
Kierują się dziwną filozofią “odzyskania mnie”, zniszczyć wszystko wokół niego.
Wszystko to powodowało i powoduje, uwikłanie się materialne, aby ukryć to co ważniejsze.
I stąd decyzja jak w tytule…
Włożyłem kij w mrowisko i pół Wszechświata żąda mojej głowy.

Fabryka snów - sztuka śnienia, bajki terapeutyczne, rozwój