Klasztor

Wjechaliśmy do niewielkiego miasteczka, a może nawet wioski, centralnym jej punktem był staw, nad którym stały pozostałości klasztoru. Widać było, że ogień był żywiołem, który doprowadził budynki do ruiny, niektóre ściany jeszcze stały, nawet gdzieniegdzie można było doszukać się resztek dachu. Teren był ogrodzony, a w niewielkim oddaleniu od ruin stały dwa budynki, wyglądały na zamieszkałe.

Z radością uniosłem się w górę, w locie bezpiecznie ominąłem wysokie ogrodzenie, zbliżając się do tych dwóch budynków dostrzegłem specyfikę ich dachów, których spadzistość był tak wyprofilowana, że miała miejsce na podwieszenie belek i wzmocnień. W miejscu tym trenowały walkę cztery osoby, podzielone były na dwie pary. Stały o ile można to powiedzieć do góry nogami, grawitacja jak widać im nie przeszkadzała, to, że chodzili podwieszeni pod dachem nie stanowiło dla nich najmniejszego problemu. Obróciłem się twarzą w kierunku dachu by widzieć świat tak jak oni go widzieli.

Dostrzegli mnie przyjmując pozycje bojowe, byli młodzi nie chciałem im czynić krzywdy, siłą woli i niewielkim ruchem dłoni odrzuciłem ich od siebie dociskając ich do ścian i dachu, mogłem już swobodnie lecieć dalej na zwiedzanie ruin.
Choć wszystko było osmalone i zniszczone, można było dostrzec, że klasztor w latach swojej świetności był strzelistym budynkiem. W szedłem po miedzy dwie ściany, kiedyś można było na nich ujrzeć wielobarwne witraże. Idąc i podziwiając, natknąłem się na nieznajomego, który stał i podobnie jak ja rozglądał się dookoła, oddychał z przyjemnością, chłonął to miejsce, cieszył się, że może tu być.

Postanowiliśmy, że razem będziemy zwiedzać, przed nami były pozostałości bramy, idąc przed siebie i zanurzając się w półmroku dostrzegłem na jednej ścianie, tuż przed bramą, wysoko nad moją głową stłoczone „osoby”, odpoczywali sobie poprzyklejani do ściany.
W mroku ruin okazało się, że nie jesteśmy sami, wszędzie było pełno „ludzi”, jedni stali inni klęczeli lub siedzieli na sposób wschodni, obserwowali nas dając nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Jakimś cudem wytrzasnąłem skądś zabytkową dwururkę, lata jej świetności już dawno minęły, ale trzymałem ją w taki sposób, że była wycelowana w każdego najbliższego, pokazując, że w każdej chwili jestem gotowy jej użyć. Kosztowało nas to sporo, ale szliśmy powoli by nie przeoczyć najmniejszego ruchu, nikt z nas nie chciał być rozszarpanym i zakończyć swój żywot w tym miejscu.

Przed nami pojawiła się kurtyna, która zasłaniała sobą szerokie przejście, przez które co rusz ktoś wchodził to wychodził, stanęliśmy po jej skrajnych miejscach by nie rzucać się w oczy, wyczekaliśmy odpowiedniej chwili, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać po drugiej stronie, nie docierały do nas  za niej żadne dźwięki. Przyszedł odpowiedni moment, w pełnej prędkości, w locie przekroczyłem kurtynę, za nią dostrzegłem rozległą salę gdzie dotarł do mnie okrzyk, który by niejednego faceta dobił „Teraz już mi tak szybko nie uciekniesz, Skarbie”, padły słowa z ust kobiety ptaka. Złapała mnie z radością za nogę i sprowadziła na ziemię, z nie mniejszą radością kłapała dziobem, który jej się nie zamykał, jak to dobrze mnie widzieć. No cóż chcąc nie chcąc byłem skazany na jej towarzystwo, z cierpliwością wysłuchiwałem różnych historii i opowieści z przeszłości, jak to kiedyś było tak pięknie.

Gdzie mnie nie poniesie…

Niedawno

Jechałem samochodem, z przewodnikiem,
przez strumienie, kamienie i inne nierówności terenu. Przejeżdżając przez rzekę obawiałem
się że samochód odmówi posłuszeństwa, poziom wody
był dość wysoki, ale co tam maszynka dzielnie przedarła się na
drugą stronę. Mieliśmy odwiedzić kogoś w tej
głuszy, ale nic z tego, przewodnik dostał wiadomość i jedziemy w
przeciwną stronę, droga wiedzie przez malownicze tereny, za oknem
dostrzegam bardzo oryginalne budowle. Dojeżdżamy na miejsce,
okazuje się że czeka na mnie kilku mężczyzn, którzy chcą
ze mną porozmawiać. Wnioskuję, że są stróżami prawa, ale
posturą nie grzeszą, widocznie mają inne atuty, lub jeszcze co
innego. Podczas rozmów okazuje się , że zależ im abym ich
skontaktował z pewną „komórką”, jednostką do zadań
specjalnych. W pewnym momencie pokazują mi
zdjęcie-obraz, wszystko jest przedstawione w zielonej poświacie,
zdobione roślinnymi elementami, dostrzegam główki dzieci
ułożone w kształcie klepsydry, na samym szczycie znajdowała się
głowa dorosłego. Zastanawiające co mógł przedstawiać ten
obraz.

Ostatnia noc

Pierwsze co można było powiedzieć,
że dziwny to świat, grawitacja była w nim znikoma. Wystarczył
mały zbiornik z powietrzem, malutka piłka, a wystarczyło do
poprawienia zwrotności, lotu, łatwości unoszenia się, czułem się
niczym samolot bojowy:D.
Dobrze, już jestem poważny, idziemy
dalej. Głównym tematem była wizyta w „Katedrze”,
potężny budynek który mieszkańcy traktowali jak arenę,
główne pomieszczenie musiało mieć z kilkadziesiąt metrów
wysokości, co za tym idzie długość była kilkakrotnie większa. W
różnych zaułkach, korytarzach, pokojach można było trafić
na przeciwnika, zadanie niby proste od po prostu wyjść z budynku.
Wszystko przy tym było misternie zdobione, gzymsy, mozaiki, ogólnie
cały styl przypominał ten z Bliskiego Wschodu. Nie zapominajmy, że
z tą grawitacją jest coś nie tak, wszyscy używali „pistoletów
odrzutowych”, więc wyobraźmy sobie jak to wpływać musiało na
rozgrywkę, przeciwnik mógł się pojawić w każdym miejscu i
zarazem jeszcze szybciej zniknąć. Adrenalina pełną parą.
Pierwsze wyjście z budynku zaliczone. Spotkałem się z grupą ludzi
którzy analizowali rozgrywkę, a zarazem wspominali sobie
rożne historie. Odwiedzałem rożne miejsca , rożnych ludzi i
wszędzie ta „grawitacja”, a raczej jej “prawie brak”;). W pewnym
momencie postanowiłem jeszcze raz „wyjść” z Katedry. Gdy
znalazłem się na miejscu wszędzie wiało pustką, mogłem
poćwiczyć odrzut, pobawić się, a zarazem markować prawdziwą
walkę, zaobserwować działanie „pistoletu”, wychodząc wróciłem
do swoich znajomych, rozmawiając wspomniałem im, że od takiej
ilości adrenaliny nie źle można się uzależnić, nic sobie z tego
nie robili. Opowiadali sobie historię jak to jeden z nich
„wychodząc” z Katedry wracał do siebie na „odrzucie”,
widocznie miał do przebycia spory kawałek, lub nie było przyjęte
używanie go poza Katedrą. Wiele spotkań, rozmów, latania w
obniżonej grawitacji, sprawdzania rożnych wielkości piłek,
balonów jak na poligonie;)

Przeniosłem się do innego miejsca,
ale zasady podobne wciąż obniżona grawitacja.

Rozległa polana, otoczona gęstym
lasem, trawa na wysokość pasa, ponuro i mglisto. Atmosfera trupia,
także teren nie ciekawy. Dostrzegam w oddali ogień, przelatując
ponad polem traw dostrzegam pod sobą w chaszczach, coś na kształt węża
i to nie małych rozmiarów, potężne cielsko z tym, że jakby
był porozcinany, zarazem nadal żył, nieciekawa sytuacja.
Sprawa z ogniem się wyjaśnia, okazał
się nim „człowiek” który wymachując czymś w rodzaju
kostura otacza się ogniem, sam nim się stając. Odbieram to jako
demonstrację siły, obserwując delikwenta z różnych stron,
skradając się pod różnym kątami poprzez gałęzie, dostrzegam
małe suche gałązki, staram się ich nie połamać. Obserwacja i
oddalenie, na nic się zdały ognista demonstracja i zwoje
martwo-żywego cielska. Spokojnie wracam ponad polem
traw, nic sobie nie robiąc ze sztuczek „piromana nekromanty”.

Fabryka snów - sztuka śnienia, bajki terapeutyczne, rozwój