Siedząc oddawałem się całkowicie pisaniu, na jawie dostrzegałem najmniejsze szczegóły i życie barwnego „świata” przeze mnie opisywanego. Tak jakby ziściło się moje marzenie by w ciągu dnia, na jawie doświadczać niewysłowionego, widzieć i odczuwać.
Słowami ubrać to wszystko, by inni mogli tego doświadczyć.
W pewnej chwili dostrzegłem, że z lewej strony nadbiega w moja stronę czarny wilk, a z prawej strony nadbiega niedźwiedź polarny. Pomyślałem sobie „chłopaki nie teraz, jestem zajęty” pisałem wciąż nic nie robiąc sobie z ich biegu.
Dostałem polecenie od swojej kierowniczki, zbuduj „urządzenie”, którego kształt przypominał wysoką, kilkustopniową wieżę. Moim zadaniem było przymocowanie do jej boków pojedyńczych miedzianych włosów, padło też określenie „manometr”.
Miałem to wszystko wykonać własnoręcznie posługując specjalną lutownicą, którą już kiedyś w życiu pracowałem montując delikatną elektronikę.
Kręte niekończące się schody, co jakiś czas były umieszczone bramy, przez które przechodziłem, dopingowany przez niewidzialnego kibica. Wszystko rozgrywało się jakby nie miało mieć końca, przechodziłem przez bramę wracałem i wchodziłem w następną.
Podróżowałem przez nieznane mi kraje, mając do dyspozycji tylko prostą mapę i naniesione na niej punkty. Niebieskie to miejsca, w których już byłem, a czerwone miejsca jeszcze nie odkryte.
Każde miejsce było wieżą lub zamkiem, spotykałem się tam z bliżej nieokreślonymi istotami, z którymi prowadziłem bliżej nieokreśloną wymianę handlową.
Widzę, że moje akwarium stoi na wyższej półce, być może bym spojrzał na nie pod innym kątem. Karmiąc ryby unoszę część pokrywy, okazuje się, że w pokrywie jest ukryta dodatkowa półka, z której wysypują się ogromnie płatki karmy dla ryb.
Miasto, które oddycha na nowo, skryte przez wieki w czeluściach ziemi. Znika warstwa ziemi, spod której wyłania się rzeka, już nie jest ona podziemnym kanałem, a na jej brzegach tkwią poskręcane drzewa, które na nowo będą uczyć się słońca.
Wróciłem z podróży, wypakowałem swoje bagaże z autobusu, ich ogrom mnie rozśmieszył, jakby to był bagaż drużyny piłkarskiej, a nie jednej osoby. Scena się zmieniła, ale miejsce to samo, z tą różnica, że teraz to był wysoki wyszynk, do którego były przymocowane uchwyty do wspinaczki skałkowej, podciągałem się na jednej ręce rozmawiając swobodnie.
Jechałem autobusem z grupą ludzi, wszyscy mieli wspólne bilety, jeden bilet na dwie osoby.
Ja miałem wspólny bilet ze swoją zmarłą Babcią.
Widzę dziewczynę na szpitalnym łóżku, piszącą poezję ołówkami samopiszącymi, którą później sam czytałem.