W pułapce ego

Ego to Ja. Tak najprościej można określić, czym jest ego. Bo z łacińskiego słowo to oznacza właśnie „Ja”. Rozszerzając tę definicję o „Słownik wyrazów obcych i trudnych” (autorstwa Andrzeja Markowskiego i Radosława Pawelca), dowiemy się, że ego w teorii psychologicznej Zygmunta Freuda: ja -świadoma część osobowości, która spełnia funkcje poznawcze i kieruje zachowaniem człowieka:

W psychoanalizie ego pośredniczy między sferą podświadomych popędów i pragnień – id – a sferą sumienia – su-perego.

Od ego wywodzą się kolejne pojęcia, jak egoizm, egocentryzm, egotyzm… Krótko mówiąc świat, który kręci się wokół mnie i mojej osoby. A dokładniej właśnie mojej świadomości. Ta zaś, kreuje rzeczywistość, w jakiej przychodzi mi żyć.

Co zatem stanie się, jeśli pozbędę się swego ego, jak sugerują niektóre kierunki szkół duchowych?

Moim zdaniem katastrofa, gdyż ego jest nieodłącznym elementem nas. Naszej trójczłonowej osobowości, czyli id, ego i superego, lub jak chcą niektórzy, podświadomości, świadomości i nadświadomości. Wyzbycie się jednej z tych części, zakłóca „zespołową pracę”. Id nie wie, czego chce, super ego popada w skrajności od poczucia winy do megalomani, a ego dusi się i przestaje spełniać swoje funkcje, czyli poznawać i kierować.

Co zatem zrobić, by móc iść do przodu w szeroko rozumianym rozwoju duchowym, a jednocześnie nie zniszczyć w sobie ego? Moim zdaniem trzeba zachować równowagę i harmonię między całą trójcą naszej osobowości.

Ostatnio wokół ego, sporo jest zamętu. Pisma i książki New Age, szkoły duchowe, chętnie obarczają winą za nasze niepowodzenia i zło tego świata właśnie ego. Rozpisują się o szkodach, jakie ego wyrządza nam, naszemu życiu, naszemu zdrowiu. Nawołują do wyzbycia się ego, odrzucenia go, zniszczenia w sobie. I wielu idąc za takimi agitacjami robi wszystko by się tego nieszczęsnego ego wyzbyć ze swego życia. Często popadając nawet w pułapkę samego ego, które łatwo się nie poddaje. A, że sprytu mu nie brakuje, tak kreuje (w końcu kreacja to jedno z jego zadań) rzeczywistością i świadomością, że człowiek zaczyna żyć w przekonaniu, że wyzbył się lub skutecznie wyzbywa ego, a w rzeczywistości jest nim coraz bardziej owładnięty. Nie dostrzegając tego, narzuca swoje widzenie świata innym, nawołuje wzorem swych duchowych agitatorów do wyzbycia się ego, chwali i akceptuje tych, którzy się do niego przyłączyli, neguje, a w skrajnych wypadkach prześladuje, tych, którzy żyją sobie ze swym ego za pan brat. Nie przyjmuje innej prawdy poza swoją własną – wyzbywania się ego. Nie dostrzega jednak, że tak naprawdę kieruje nim właśnie ego, które przez pewne nieumiejętne działania zamiast istnieć w harmonii z id i superego, zaczyna dominować, rządzić i oceniać. To ono właśnie zmusza do postrzegania siebie, jako lepszego od większości, bo bardziej świadomego szkodliwości ego. To ono poddaje ocenie innych segregując na lepszych – czytaj rzekomo wyzbywających się ego i na gorszych – czytaj nieświadomych czy też ślepych ignorantów, którzy kierują się ego. To ono będzie w końcu wyłapywało z książek, artykułów czy tekstów o rozwoju duchowym, wszystko, co potwierdzi i utwierdzi w słuszności swoich poglądów. Ono w końcu będzie walczyć, często zaciekle w obronie swych racji, dotyczących szkodliwości ego. Wydaje się to paradoksalne, że właśnie ego, będzie karmić się zwalczaniem ego. Ale tak właśnie jest, bo walcząc z ego, w rzeczywistości karmimy je i sprawiamy, ze wzrasta w siłę, przejmuje całkowicie nad nami kontrole i zakłóca harmonijna współprace z id i superego.

Spotkałam się z twierdzeniem, w jakiejś publikacji New Age, że praktyki i medytacje buddyjskie prowadzą do wyzbycia się całkowicie ego. Być może tak jest faktycznie, jednak w postawie buddyjskiego mnicha i „niuejdżowskiego” agitatora jest ogromna przepaść. Mnich żyje sobie w spokoju i harmonii z samym sobą, niczego nie narzucając innym, ani przede wszystkim nie oceniając innych. Mnich wie, że każdy z nas ma swoją drogę do przejścia i swoje doświadczenia do przeżycia. Mnich wie, że aby się przebudzić wystarczy chwila potrzebna na otwarcie oczu, nie musi nazywać części siebie: id, ego, superego, bo akceptuje je wszystkie w pełni. Zmienia w sobie to, co jest sprzeczne z jego naturą, rozwija w sobie to, co jest z nią zgodne. W ten sam sposób postępuje każdy oświecony i dążący do oświecenia. Mistrzowie Duchowi, oświeceni, mistycy, czy nawet Ci, którzy dopiero otwierają oczy na drodze oświecenia, wiedzą, kiedy jedna z trzech części osobowości zaczyna dominować. Czy jest to Ego, czy Id czy Superego, nie ma znaczenia. Znaczenie ma umiejętność rozpoznania w sobie dysharmonii i zapobieganie jej. Znaczenie ma też umiejętność takiego wykorzystania id, ego i superego, by móc stwarzać siebie, kreować swoje wnętrze i otaczający nas świat. I doświadczać go. Doświadczać Bycia. A nie da się Być bez ego. Bo Ego to Ja, a Ja to Bycie, Istnienie, Odczuwanie, Świadomość, Twórczość. Jam Jest – Jedna z najwspanialszych i najmądrzejszych afirmacji, jakie znam, nie mogłaby zaistnieć bez ego. Dlatego uważam, że nie należy dać się zwariować w oczernianiu, negowaniu i wyzbywaniu się ego. Zamiast tego nauczyć się po prostu Być. Nie oceniać – a to bardzo trudna sztuka. Nie narzucać. Uszanować doświadczenia innych, w pełni przeżywając własne. I kształtować je zgodnie z Własną Wolną Wolą. Tyle wystarczy, by nasze ego z dominanta stało się jednym z trzech czynników naszej pełnej osobowości.

Gelnhausen, Niemcy, 13 lipca 2010

W objęciach demona lęku

Większość z nas uważa się za osoby odważne. Tak naprawdę mało, który człowiek nie ma w sobie lęków i strachów. Nie mam tu na myśli wszelkiego rodzaju fobii, a jedynie zwykłe, codzienne leki, które z czasem z niczego przekształcają się w okrutnego olbrzyma, chcącego nas pożreć. Tymczasem droga lęku jest drogą prowadzącą w stronę mroku, także tego, jaki każdy z nas skrywa w sobie. Krocząc tą drogą ujawniamy w sobie wiele negatywnych emocji, takich jak agresja, frustracja, pesymizm. Zamykamy się na otaczający świat i najważniejszą rzecz, jaka w nim istnieje, na Miłość.

Strach został wpisany w nas u zarania dziejów i jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania w świecie. To on czyni nas ostrożnymi, i sprawia, że przetrwaliśmy, jako gatunek. Ten wpisany w nas strach jednak nie jest tym samym, co lęk. Niestety często mechanizm, który miał nas chronić przed zagrożeniami świata natury, rozrósł się w nas do rozmiarów lęku. Ten zaś już nie czyni nas ostrożnymi. Zamiast tego każe nam sięgać po tabletki na uspokojenie, funduje nam nieprzespane noce, utratę wiary, energii, zamknięcie się na miłość, brak zaufania, depresje, samotność, agresję…

Martwimy się na zapas, zamiast żyć chwila obecną w Tu i Teraz. Zamykamy się przed partnerami i przyjaciółmi, uznając, ze lepiej tak, niż potem się rozczarować. I często potem wzdychamy ciężko, że nasze przewidywania się sprawdziły. Czujemy się porzuceni, osamotnieni, bezradni i bezbronni. Ale nie dostrzegamy tego, że otrzymaliśmy to, w co wierzyliśmy.

Zamkniecie do wewnątrz sprawia, że to, co na zewnątrz odsuwa się od nas.

Mam przyjaciela. Najlepszego, jakiego można sobie wymarzyć. Kogoś, kto po prostu Jest. Kogoś, z kim dzielę i radość i łzy, kto stoi obok, kiedy trzeba, kto rozumie i wybacza, cieszy się moja radością i smuci moim smutkiem. Takich ludzi spotyka się raz na milion. Ja nazywam ich aniołami. Jeden z takich aniołów wkroczył pewnego dnia w moje życie. Jednak lęk sprawia, że wciąż się zamykam na te jego anielskość. Patrząc z boku wygląda to jak wysuwanie nosa z mysiej dziury. Poniucham czy przyjaciel nie jest kotem i choć serce mówi, że nim nie jest, na wszelki wypadek cofam się na bezpieczny teren mojego wnętrza. Co gorsza przestaję wierzyć, ze taki ktoś jest obok, bo przecież taka beznadziejna mysz jak ja, nie zasługuje na anioła. Mimo to on trwa obok mnie i wyciąga rękę. A lęk, który w sobie wyhodowałam sprawia, że wciąż ją odrzucam. I pielęgnuje nowy lęk, przed tym, że pewnego dnia ta przyjacielska dłoń nie wyjdzie do mnie. Uzna, że już nie warto, bo i tak zostanie odrzucona. Tworzy się błędne koło stresów, lęków, opadania na dno zalegającego w nas błota, z którego coraz trudniej się wydostać.

Prawdopodobnie większość osób w wielu życiowych sytuacjach zachowuje się i myśli podobnie. Obawiamy się wyrzucenia z pracy, odrzucenia przez partnera, przyjaciela, rodzinę. Obawiamy się chorób, wypadków, samotności, bezsilności. Jednocześnie marzymy, aby ktoś wziął nas w ramiona, wyciągnął w naszą stronę dłoń, pochwalił za dobrze wykonaną pracę, oddalił od nas lęki.

Jednak nikt tego za nas nie zrobi. Ani matka, ani partner, przyjaciel ani nawet anioł.

Więc trwamy sobie na dnie błotnistej studni naszej duszy, oglądając świat z jej perspektywy. A krajobraz, jaki z niej widać utwierdza nas w naszych lękach. Dostrzegamy, bowiem tylko to, co może się nie udać. W naszych słownikach częściej goszczą słowa: nie mogę, nie da się, nie umiem, nie zasługuję, nie potrafię, nie mam czasu. Widzimy ciemne strony, odrzucamy w obawie przed odrzuceniem, obwiniamy się o wiele, o jeszcze więcej obwiniamy świat, a nawet Boga. Zamiast szukać nowych dróg, siadamy na rozdrożu i szlochamy, bezradni, niezdolni podjąć decyzji, w którą stronę chcemy iść. Bo na każdej z możliwych dróg może czaić się upiór lub nawet demon naszych największych lęków.

Znów odrzuciłam dłoń przyjaciela, a mój lęk sprawił, że nawet zatrzasnęłam mu drzwi przed samym nosem. Tylko w tej mysiej norze na rozdrożu jest mi źle. Samotnie, pusto i jakoś tak szaro. Gdzie nie spojrzę są tylko bezradoności, ślepe uliczki, ciemne zaułki nie dających się rozwiązać problemów i ponure perspektywy na przyszłość.

Mogę tu zostać i płakać w poduszkę. Mogę do tych widoków dodać i ten, że anioł więcej nie zapuka do mnie. Mogę. Nie musze. Bo niczego w życiu nie muszę. Mam wybór. Wystarczy wstać i wyjść, ruszyć do przodu. Nie ważne, w którą stronę, byle dalej od tego rozdroża. Stanie w miejscu niczego nie zmieni, a kto wie, co kryje się za zakrętem? Być może mój anioł, który wciąż wyciąga dłoń, a może demon leku, którego przyjdzie mi pokonać? Nie wiem, ale idąc przynajmniej dokądś dojdę. Z tarczą lub na tarczy, ale dojdę.

Po drodze zajdę jeszcze do mego przyjaciela. Powiem mu „cześć” i spytam, czy potowarzyszy mi w tej drodze jeszcze raz. A jeśli odmówi z lęku, że znowu go otrącę, spróbuję się stać dla niego aniołem, jakim on jest dla mnie. Pewnego dnia wyciągnę go z mysiej dziury. Znajdę też nowe rozwiązania i możliwości, bo w Tu i Teraz jest ich wiele. Stąpam jeszcze ostrożnie i skrajem drogi, ale już nie stoję w miejscu. A demonami przyszłości zajmę się, kiedy je spotkam. Jeśli w ogóle spotkam.

Pozdrawiam

P.S.

Pukam do Ciebie i proszę byś mi otworzył. Kolejny raz. A pod próg wsuwam kartkę z napisem: „Dziękuję Ci, że Jesteś. Ja też Jestem. I Będę.”

Jak i w środku tak i na zewnątrz

Niedawno obejrzałam film Pt: What The Bleep Do We Know, który zrobił na mnie spore wrażenie. Polecam go wszystkim i każdemu z osobna. Film można w częściach zobaczyć na you tubie. Nie będę jednak tutaj pisać recenzji filmu, ale sięgnę do kilku zawartych w nim uwag.

Zacznę od cytatu z filmu, który zainspirował mnie do napisania niniejszego artykułu. „Uwarunkowano nas, by wierzyć, że świat zewnętrzny jest bardziej realny niż nasz świat wewnętrzny. Ten nowy model nauki mówi dokładnie coś przeciwnego. Mówi, ze to, co się dzieje wewnątrz będzie tworzyć to, co się dzieje na zewnątrz”. Chodzi tu ni mniej, ni więcej, ale o kształtowanie nas i naszego otoczenia poprzez to, co dzieje się wewnątrz nas. A nowym modelem nauki jest fizyka i mechanika kwantowa. Czym ona jest? Profesor Fizyki Kwantowej Uniwersytetu w Oregonie, Amit Goswami mówi o niej tak: „Fizyka kwantowa, bardzo zwięźle mówiąc, jest fizyką prawdopodobieństw.”

Mechanika kwantowa coraz odważniej nazywa też to, o czym szamani, mistycy, czy wszyscy inni zajmujący się ezoteryką czy rozwojem duchowym wiedzieli od dawna. Z pomocą tej szybko rozwijającej się nauki próbuje się wyjaśnić, a nawet dowieść istnienia subtelnych energii, takich jak prana, chi, ki, magia, bioenergia, a nawet próbuje się udowodnić istnienie Boga, czy innej twórczej, kreatywnej siły. I co ciekawe, udaje się to zrobić z powodzeniem. Nie na kartach myśli filozoficznych, czy doktryn religijnych, ale w laboratoriach fizyków kwantowych.

Wróćmy jednak do głównego tematu, to jest do zmiany myślenia o otaczającym nas świecie. Wiele osób wierzy w przeznaczenie, zakładając, że to, jak potoczy się nasze życie jest z góry gdzieś określone czy zapisane. Jedni nazwą to wyrokiem Boga, inni losem, a jeszcze inni właśnie przeznaczeniem. Tymczasem okazuje się, że tak naprawdę nic nie jest z góry określone i zapisane, a twórcą i głównym kreatorem rzeczywistości i warunków, w jakich żyjemy, jesteśmy my sami. Tylko od nas zależy, jak będzie wyglądało nasze życie, nasz świat.

Wystarczy przypomnieć sobie, wszystkie nasze zmarnowane szanse, wszystkie popełnione błędy, złe decyzje czy ich brak. Weźmy przykład: ktoś marzy od dzieciństwa o karierze aktora. Ale z wiekiem przyjmuje założenie, często narzucone przez środowisko, że prawie każde dziecko ma etap, że chce być aktorem. Do tego trzeba mieć jednak talent. Brak wiary w siebie, bo np., mieszka w małej miejscowości, a sukces osiągają ci z dużych miast, bo mają możliwości, doprowadza do rezygnacji z marzeń. Zamiast je realizować, nasz „Ktoś” wybiera zawód w miarę pewny w środowisku, gdzie żyje. Zakłada rodzinę, wstaje każdego dnia wczesnym świtem i pracuje na chleb. Z każdym rokiem „dusząc” się w tej pracy i w takim życiu coraz bardziej. Wierząc, że tak chciał los, że trzeba jakoś do emerytury, do końca…

Jak mogłoby wyglądać życie „Ktosia” gdyby jednak spróbował zostać aktorem? Czy Kimkolwiek innym? Podobnie ma się rzecz z każdą inną rzeczą. Nasze niepowodzenia, czy nawet drobne niezadowolenia chętnie usprawiedliwiamy przeznaczeniem, warunkami, w jakich żyjemy, możliwościami naszej rodziny itp. Tymczasem naprawdę niewiele trzeba, by spełnić marzenia, wykreować siebie i swoje życie szczęśliwym i spełnionym. Wystarczy zmienić sposób myślenia i odnaleźć w sobie odwagę. Odwagę do wykreowania siebie, bez żadnych „ale”. Nie ma, co powoływać się na brak pieniędzy, na wiek, bo za późno lub za wcześnie. Lepiej szukać rozwiązań i nowych dróg.

Powiesz, że, można zmienić coś w sobie, jakoś polepszyć życie nową pasją, czy zmianą pracy, ale jak się to ma do kreowania otaczającej nas rzeczywistości?

Otóż ma się.

Znów posłużę się cytatem z filmu: „Wszystko zależy od tego, co ty myślisz, że jest rzeczywistością. Twój mózg nie zna różnicy, między tym, co dzieje się wewnątrz i tym, co dzieje się w środku nas. Zawsze odbieramy zmysłami coś, co uprzednio odbiło się w lustrze naszej pamięci.” Te słowa także padły z ust jednego z naukowców, którzy wypowiadali się w cytowanym filmie. I są bardzo prawdziwe. Bo to jak postrzegamy siebie i świat wokół nas, ma wpływ na to, jaki ten świat jest. Myśląc w taki, a nie inny sposób przyciągamy też pewne sytuacje i zdarzenia, a wiele z nich sami kreujemy. To zaś utwierdza nas w przekonaniu, że świat jest, jaki jest i nic się nie da zmienić i zrobić. A wystarczy przypomnień sobie, co się czuło np. gdy się było pierwszy raz zakochanym? Euforia, gnanie przez życie jak na skrzydłach, wewnętrzna radość. Wtedy nie było rzeczy niemożliwych, nie było problemów nie do pokonania, wszystko wydawało się proste, a świat był piękny. Wewnętrzny stan zakochania kreował wokół radosną rzeczywistość. A czemu nie poczuć tego znowu? Nawet nauka, jak choćby biologia czy fizyka przychodzą tu z pomocą. W filmie „What The Bleep Do We Know” jest pokazana scena, gdzie w metrze prezentowane są zdjęcia cząsteczek wody poddanych działaniu pewnych myśli. Ta sama cząsteczka wody sfotografowana została przed i po tym, jak poddano ją działaniu jedynie myśli. Myśli pozytywnych, takich jak, miłość, podziękowanie, radość. Jedna z fotografii przedstawiała też wodę pobłogosławioną przez buddyjskiego mnicha. Każda z tych fotografii była inna. Woda poddana działaniu pozytywnych myśli zmieniła kształt i strukturę molekularną, stała się piękna. Powiedziano tam tez, że woda jest najbardziej podatnym na wpływy żywiołem, zaś nasze ciała w niemal 90% składają się z wody. I całość opatrzono komentarzem: „Jeśli myśli mogą to zrobić z wodą, wyobraź sobie, co mogą zrobić z nami?”.

Ja sama w pierwszej chwili byłam przerażona, tym, co moje własne myśli czyniły ze mną i moim życiem przez wszystkie te lata. Moje własne postrzeganie siebie ukształtowało mnie taką, a nie inną. A może zamiast dalej płakać nad tym rozlanym mlekiem zmienić myśli?

Ja już wkroczyłam na drogę zmiany swych myśli. Odważyłam się wejść do króliczej nory. Nie wszystko, co w niej znajduje podoba mi się. Wiele jest bolesnych rzeczy, ale też wiele ciekawych, które odkrywam. Inne poznaje i dzięki temu zmieniam na lepsze.

Nie zatrzymuję się jednak. Szukam siebie i kreuję siebie. Chwilowo jestem jeszcze zagubioną Alicją w Krainie czarów, która mówi: „Kim ja właściwie jestem? Powiedz mi to naprzód: jeżeli będę chciała być tą osobą, to wrócę, a jeżeli nie, to zostanę na dole dopóki nie zmienię się w kogoś milszego”.

Ja już weszłam do Króliczej Nory. A Ty? Jak głęboko chcesz do niej wejść? Rozważ to przez chwilę. I załóż, że ta kwantowa kraina czarów może być prawdziwa. Czy tak jest w rzeczywistości spróbuj się sam(a) przekonać.

Pozdrawiam

Szepcząca

Gelnhausen, Niemcy 11 lipca 2010

Fabryka snów - sztuka śnienia, bajki terapeutyczne, rozwój